poniedziałek, 14 maja 2012

Góry, wódka, bójka, wódka, choroba

Wróciłem. Nie było tak fajnie, jak się spodziewałem. Szczerze mówiąc przez większość czasu było beznadziejnie. Na dodatek rozchorowałem się i to dość poważnie. A incydenty które się wydarzyły, były naprawdę poruszające.

Zaczęło się w piątek. Obudziłem się o 7.20. Byłem już spakowany, bo w nocy stwierdziłem, że zrobię to od razu, rano może być za mało czasu. Byłem bardzo śpiący, więc efekt był taki, że nie zabrałam kilku ważnych rzeczy - np krótkich spodni. O 7.35 byłem już gotowy do wyjścia. Poszedłem do S., Jego sąsiada, oraz MoD. Trochę ich pośpieszyłem, bo chcieliśmy jeszcze skoczyć do sklepu. W międzyczasie przyszła P. - współlokatorka K.

Tak, jak zaplanowaliśmy - zrobiliśmy zakupy i poszliśmy pod wydział, na autobus. Tam czekał już tłum ludzi. Jak się można spodziewać, już na samym początku musiało się coś stać. Na stacji benzynowej S. zgubił portfel. To wydarzenie nie byłoby śmieszne, gdyby nie to, że co chwilę coś mu się "przytrafiało".

Po  kilku godzinach dojechaliśmy na miejsce. Duża część osób miała już w organizmie kilka piw. Plan był taki, że idziemy wszyscy do hotelu, zostawiamy tam bagaże, bierzemy najpotrzebniejsze rzeczy i wracamy do autobusu, który podwiezie nas na szlak. Plan wydaje się być prosty, zwłaszcza, że autobus zaparkował jakieś 500 metrów od miejsca, w którym mieliśmy spać. Niestety dla S. i drugiego kumpla, było to zbyt trudne zadanie. Potrafili zgubić się na tak krótkiej trasie i w konsekwencji nie dotarli do hotelu, musieli wziąć cały bagaż ze sobą. Żeby była jasność - ja też wziąłem bagaż ze sobą, ale dlatego, że z góry zaplanowałem, że wyjazd będzie dla mnie przy okazji treningiem. Do hotelu jednak dotarłem bez problemu - wystarczyło pójść w linii prostej za innymi osobami.

Wróciliśmy się do autobusu i po około 15 minutach wylądowaliśmy na początku trasy. Tempo było szybkie, ale nie było wyjścia, bo wieczorem mieliśmy zaplanowany obiad. Tak się złożyło, że chodziliśmy dokładnie po tej samej trasie, po której chodziłem cztery lata temu. Pierwszym celem było przejście przez Wąwóz Homole i wspięcie się na Wysoką. Później trzeba było dotrzeć szlakiem do Szczawnicy. Trasa jest dość ciężka w niektórych miejscach, ale za to bardzo piękna. Na każdym postoju piliśmy po jednym piwie. Ciężar plecaka stopniowo się zmniejszał, ale kosztem coraz większych trudności z nabieraniem powierza podczas marszu. Przy drugim postoju natrafiliśmy na stado owiec. Wśród owiec były też kozy, jedna z nich była bardzo zainteresowana papierosem, którego ktoś palił. Owce(i kozy) zatrzymały się na chwilę, nasmrodziły i poszły dalej, my również.

Po zdobyciu szczytu, droga nie była już wymagająca. Wzniesienia były raczej łagodne, jedynym problemem mogła być odległość. Podczas któregoś postoju zaczęliśmy pić wódkę, bo jeden ze znajomych miał tego dnia urodziny.

S. i drugi kumpel wkurzali mnie przez całą trasa, ale starałem się to ignorować. Świetnie za to dogadywałem się z MoD, z którym można było chociaż przez chwilę poważnie pogadać, nie sprowadzając wszystkiego do żartów.

Do Szczawnicy dotarliśmy 10 minut przed wyznaczonym czasem obiadokolacji. Bez względu na to, co by nam podali, zjedlibyśmy to ze smakiem. Przez pomyłkę, dostałem dwie porcje obiadu, co było  mi na rękę. Schaboszczaka zawsze zmieszczę! Wszyscy byli zmęczeni i duża część osób deklarowała, że kolejnego dnia nie rusza się z miejsca. Gdy przeszliśmy z lokalnej stołówki do naszej noclegowni, większość ludzi poszło spać. Ja osobiście wziąłem prysznic i zdrzemnąłem się na dwie godziny.

Przez całą podróż nieprzerwanie się kłóciliśmy. Nie było to coś poważnego, tylko bardziej sprzeczki typu kto jest większym idiotą - jednym słowem, prawie tak jak w akademiku. Śmialiśmy się nawet, że tego dnia ktoś się pobije. Niestety przewidywania były trafne.

O 21. przyszedł czas na grilla. Grill zaczął się od zapchania żołądków kurczakami, kiełbasami, smalcem i przede wszystkim chlebem. Impreza rozkręciła się chwilę później, gdy na stole pojawiła się wódka, a gitara zaczęła tworzyć tło dla wydziałowych piosenek. Było nas prawie pięćdziesięciu, oczywiście w większości faceci, jednak kobiet też było całkiem sporo. Zaczęło się wielkie picie. Wszyscy dobrze się bawili, coraz więcej osób śpiewało, a po północy niektórzy zaczęli nawet tańczyć.

Alkohol średnio mi wchodził, od nadmiaru piwa bolało mnie gardło, a gdy zacząłem pić wódkę, to ta nie chciała na mnie działać. Poszedłem do swojego pokoju na drugim piętrze, żeby coś przekąsić. Wyszedłem na balkon i chwilę stałem oparty o barierkę. Balkon był połączony ze schodami tak, że można było zejść z niego bezpośrednio na sam dół.

Stojąc tak na balkonie, zobaczyłem na dole trzy sylwetki: dwóch facetów i jedną kobietę. Było ciemno więc nie miałem pojęcia, kto to był. Jak się później okazało, pierwszy facet to człowiek, którego znam tylko z widzenia, kobieta to koleżanka, z którą kiedyś chodziłem na angielski, a drugi facet, nazwijmy go N. to gość, który ze mną studiuje i od zawsze mamy raczej kiepski kontakt. Nie lubię go, bo rozmawiając z nim zawsze z kogoś się wyśmiewał, nie wiem czy to z powodów kompleksów, czy złośliwości.

Tak, czy inaczej, widzę te trzy sylwetki i słyszę krzyki kobiety: "Zostawcie mnie, ja chcę sama dojść do siebie, nie odprowadzajcie mnie, proszę was!". Mówiła to w taki sposób jakby zaraz miała się rozpłakać. Sytuacja była naprawdę poważna, bo nikogo oprócz mnie nie było, a faceci ciągle powtarzali, że Ją odprowadzą i wyraźnie robili to wbrew Jej woli. Stwierdziłem, że nie będę siedział bezczynnie i postanowiłem zareagować. Nie pamiętam dokładnie, co powiedziałem, ale przesłanie było takie, żeby spie**alali, bo kobieta nie życzy sobie, żeby Ją odprowadzać! No i zrobiło się bardzo gorąco. Cała trójka zmierzała właśnie na drugie piętro. Pierwszy wyszedł N. i zaczął się burzyć, że niby co ja sobie na jego temat myślę. Spokojnie(no może nie do końca) powiedziałem, że nie mam zamiaru bezczynnie patrzeć na to, co się dzieje, i jeśli jakaś kobieta sobie czegoś nie życzy, to należy to uszanować, zwłaszcza, że Ona jest sama, pijana, a dwóch facetów próbuje na siłę odprowadzić Ją do pokoju. W czasie gdy to mówiłem, przyszedł drugi gość i próbował uspokoić sytuację, wiedziałem, że nie zakończy się to pokojowo, bo N. zaczął się do mnie przystawiać. Czekałem tylko, aż wykona pierwszy ruch,bo nie chciałem być tym, który atakuje, chociaż przyznam szczerze, że miałem straszliwą ochotę. Co jak co, ale karate jednak dużo daje,bo mimo napiętej sytuacji byłem pewny siebie i nie martwiłem się tym, że facet mnie uderzy. Tak się zresztą stało. Przywalił mi w twarz i rozwalił wargę. Rzuciłem się na niego. Niestety walka była tak szybka i dynamiczna, że nie zauważyłem, że zamiast N., chwyciłem jego kumpla i zacząłem go dusić. Gość wyraźnie chciał uspokoić sytuację, więc go puściłem. W tym momencie na balkonie pojawiło się kilka osób a N. chyba zrobiło się głupio, bo zaczął mnie przepraszać. Byłem wkurzony, że mu nie oddałem, miałem cholerną ochotę go poobijać. Co prawda zaczął mi mówić, ze jeśli chcę, to mam prawo mu przyłożyć, ale nie uśmiechało mi się bicie człowieka, który się nie broni. Powiedziałem tylko, że całkowicie zjebał sprawę i nie naprawi tego tym, że ja mu przyłożę. Zrobiło się spore zamieszanie, bo koleżanka, którą odprowadzali zaczęła mnie przepraszać i prosiła żebym wybaczył N. Nie rozumiałem tego zachowania, bo nie wiedziałem jeszcze, że to była dziewczyna N. Byłem wkurzony, nie miałem zamiaru odpuszczać, odpowiedziałem Jej, że to nie Jej wina, bo nic złego nie zrobiła, a wina leży wyłącznie po stronie N. Przyszło jeszcze kilka osób i sytuacja została czasowo opanowana. Wróciłem na grill, napiłem się czegoś, trochę gadałem z kumplami. Po chwili pojawił się N. i znowu zaczął mnie przepraszać. Nie miałem ochoty z nim rozmawiać, a przynajmniej nie tego dnia, byłem za bardzo wkurzony. Naszą rozmowę słyszał MoD i sprawa siłą rzeczy rozeszła się po znajomych.

Do końca imprezy nie wydarzyło się nic ciekawego. Wszyscy poszli spać, jedni bardziej pijani, inni mniej. Gdy S. przyszedł do pokoju, zaczął narzekać, że nie może oddychać, otwierał i zamykał wszystkie okna, aż w końcu zasnął. Drugi kumpel po prostu przewrócił się na łóżko i w takiej pozycji pozostał do rana, a MoD zasnął w poprzek łóżka.

O dziwo, pierwszy obudził się MoD. Ja miałem duże problemy ze wstaniem, bo czułem straszliwy ból gardła i złapałem katar. Po pobudce, kumple zaczęli mnie wypytywać o wczorajszy incydent. Zaczęliśmy się zbierać na śniadanie zaplanowane na godzinę 9. Wzięliśmy po drodze P. i poszliśmy do stołówki. Co ciekawe, przyszliśmy jako pierwsi, mimo że było kilka minut po wyznaczonym terminie.

Śniadanie było wspaniałe! Szwedzki stół i nieograniczona ilość jedzenia. Najadłem się jak świnia:) Największy ubaw mieliśmy z tego, że kolega w swej wielkiej zachłanności na jeden talerz nabrał różne wędliny, jajka, parówki, ketchup, majonez i... krem czekoladowy. Maczał parówki w tym kremie, a ten krem zdążył się wymieszać z majonezem i ketchupem. Sam później stwierdził, że "nawet było dobre, tylko troszkę ch**jowo, że wszystko się wymieszało, ale to pewnie dlatego, bo był pijany".

Uraczeni śniadaniem, wyszliśmy z uśmiechami na twarzy. Przed wyjściem czekał na mnie N. Tym razem na trzeźwo zaczął mnie przepraszać i wręczył mi butelkę wódki. No cóż... w tej sytuacji to ja byłbym tym złym, gdybym nie przyjął przeprosin. Poza tym, trzeba przyznać, że zachował się naprawdę porządnie i rzeczywiście żałuje tego, co zrobił wcześniej. Podaliśmy sobie ręce i powiedziałem, że wieczorem wypijemy tą flaszkę.

Większość soboty minęła bardzo leniwie. Lał deszcz, mieliśmy wielkiego kaca, więc po śniadaniu poszliśmy spać. Włączyłem telewizor, ale nikomu nie chciało się go wyłączyć, chociaż każdemu przeszkadzał. Szlag trafił moje ambitne plany dotyczące zdobycia Sokolicy. Obudziliśmy się grubo po południu. Obiad był zaplanowany na 17. A my bardzo chcieliśmy zrobić zakupy na Słowacji. Stwierdziłem, że najlepiej udać się do Leśnicy, bo w innym przypadku moglibyśmy nie zdążyć na obiad. Udało mi się przeforsować pomysł, żeby pójść tam na nogach, bo w końcu to tylko 6 km. Jak się można spodziewać S. i drugi kumpel poruszali się z prędkością ślimaka i trzeba było ich ciągle poganiać. Ja szedłem z przodu razem z MoD. W pewnym momencie wydarzyła się najbardziej prawdopodobna rzecz na świecie. Zostaliśmy sami. S. i kumpel postanowili, że pojadą rowerami. Wrócili się, zapłacili za rowery, a my kontynuowaliśmy marsz. Nie wiem jaką trasą Oni jechali, z tego co wiem, to jest tylko jedna. Spotkaliśmy się w Leśnicy, mimo, że rower jest powinien być kilkukrotnie szybszy od nóg. W Leśnicy nie było niczego, dziura jakich mało, zadupie nad zadupiami. Jeździły tylko traktory, a jedyny sklep w centrum był zamknięty. Rowerzyści wrócili się do Szczawnicy, a my po drodze zahaczyliśmy o bar, w który kupiliśmy słynne czekolady Studenckie. Było drogo, bo czekolada kosztowała 1,7 euro, ale taka czekolada ma 200 gramów, więc nie jest tak tragicznie. Piwa kompletnie nie opłacało się kupować. Złotego Bażanta można taniej kupić w Tesco.

Gdy wróciłem, śmiałem się z S. i drugiego znajomego, ze pojechali na Słowację, zapłacili za rowery i wrócili z niczym, tylko dlatego, że zdecydowali się od nas odłączyć. Chwilę później poszliśmy jeść. Po posiłku siedzieliśmy w pokoju i nic nie robiliśmy do kolejnego grilla.

Kolejny wieczorna impreza była punktem kulminacyjnym wyjazdu. Jak co roku pojawił się pyszny wypieczony prosiak. Było dużo mięsa, jakieś szaszłyki i sałatki. Do tego wódka, dużo wódki. Piliśmy, jedli i śpiewali. Początkowo było dobrze, no może poza tym, ze bardzo bolało mnie gardło i trząsłem się z zimna. Później musiało się spieprzyć, bo S. zaczął być niemiły i nasz prywatny styl rozmów wprowadził do całego zgromadzenia. Wyzywanie się od debili i idiotów w naszym gronie nie jest niczym złym, gorzej, gdy robi się to publicznie. P. opiła się i też zrobiła się bardzo niemiła. Powiedziałbym, że bardziej było Jej wtedy do faceta niż do kobiety. Nie wiem czy podchwyciła to co mówił S. czy tak sama z siebie, ale "dość" niemiło się do mnie zwróciła. Na tyle było to nieprzyjemne, że jeden ze znajomych zwrócił Jej uwagę i powiedział, że "to, że faceci zwracają się tak do siebie, nie oznacza, ze Ty powinnaś się do nich tak zwracać". Ona na to: "ale ja ich znam". Jasne! Zna nas na tyle, na ile ja widziałem w Niej kobiecość w tamtym momencie. Szkoda, ze nie zaczęła bekać i pierdzieć.

Impreza toczyła się swoim rytmem, alkoholu było dużo, ale za mało. To jednak wystarczyło, aby kilka osób się upiło. S. w nocy przyniósł do pokoju głowę "Doris" - naszej świni. Wylał wodę, wchodził i wychodził przez drzwi balkonowe. Później chodzi na czworaka po całym piętrze, próbował nawet zejść w ten sposób po schodach. Gdy zamknąłem go na balkonie, walił w szybę z dwadzieścia minut, Tak, że MoD porządnie się na Niego wkurzył. Później "bili się" na łóżku i pewnie by nie przestali, gdyby ktoś nie zgasił światła. Nie wiem kiedy skończyła się impreza, podobno trwała do rana, ale nikt nie potrafił tego potwierdzić.

Niedzielne śniadania tym razem było zaplanowane na 10.30. Kolega był niepocieszony, bo nie było kremu czekoladowego. Tym razem nie było także entuzjazmu, jaki był dzień wcześniej. Ludzie byli całkowicie wyniszczeni. Kilka godzin później przyjechał autobus. Do tego czasu siedziałem na tarasie i piłem z kimś wódkę o metalicznym posmaku. Była ohydna.

Wróciliśmy do Miasta, poszedłem do akademika, zjadłem coś, wziąłem prysznic i zasnąłem. Wieczorem oglądaliśmy film, po którym wszyscy poza mną poszli spać. Może ja też powinienem...

3 komentarze:

  1. wy to macie zdrowie :) zazdroszczę:)
    dobra jest ta czekolada studencka? nigdy o niej nie słyszałam

    OdpowiedzUsuń
  2. ChaotycznieLogiczny14 maja 2012 14:35

    Nawet bardzo dobra :) Ma strasznie dużo bakalii i innych dodatków, w porównaniu do takich polskich czekolad:)

    Będzie trochę chaotycznie, skomentuję kilka rzeczy z tekstu:

    Zgubić się na 500m prostej drodze - to po prostu trzeba mieć skilla, nic dodać, nic ująć.

    Wesołą mieliście tą trasę, z piwami i wódą. Lepiej się szło? ;)

    Co do tej akcji z krzyczeniem z balkonu, to dobrze zrobiłeś, zrobiłbym to samo. Fakt tego, że to była dziewczyna N. w sumie zmienia trochę, ale niewiele. Szkoda, że nie złapałeś N., no ale zdarza się najlepszym ;) Za to styl przeprosin całkiem mi się podoba, ot, tak po męsku.

    "Najadłem się jak świnia:)" - najbardziej optymistyczne zdanie tego wpisu ;)

    Mało kobieca P. - taaaaaaaaaaaaaaaa, wiem, o co chodzi. Jak kobieta zaczyna przeklinać, to jeszcze brakuje tylko bekania i pierdzenia, a może niech jeszcze powie 'idę się wysrać'... "Urok kobiecości" był i się zmył. Z ciekawości,to taka pierwsza jej akcja? To znaczy, czy na co dzień jest bardziej kobieca,urocza etc? Bo jak nie, to niewesoło ;)

    Mam nadzieję, że w końcu to wszystko trochę odespałeś i że czujesz się lepiej, po tym interesującym weekendzie.

    Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  3. P. pierwszy raz coś takiego odstawiła, ale szczerze mówiąc to kobieta z pokroju tych, które nigdy nie miały faceta, bo wszystkich facetów traktowały jak kumpli. Ciężko to inaczej wytłumaczyć. Na co dzień nie afiszuje się zbytnio ze swoją kobiecością, mimo, ze jest ładna, może kilka razy wydziałem ją w większym dekolcie, ale nawet nie w tym rzecz. Po prostu nie można z Nią porozmawiać jak facet z kobietą. Te rozmowy są raczej podobne do rozmów typu facet-facet

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za zainteresowanie moim blogiem :)