środa, 16 października 2013

"Nie udawaj Greka"

Wróciłem z Krety. Poniżej krótkie sprawozdanie z wyprawy.
Sobota
Spakowałem bagaż i poszedłem do mieszkania B. Udaliśmy się na obiad do restauracji. Wracając, kupiliśmy ostatnie niezbędne rzeczy. Wieczorem pojechaliśmy do rodziców B.

Kolacja była równocześnie początkiem długiej rozmowy z mamą B. Rozmawialiśmy o wszystkim - o historii, o podróżach, o polityce, o książkach. Samolot startował o 4. rano, więc tematów było naprawdę dużo.
Niedziela
Minęła północ, a ja czułem napływające zmęczenie. Mama B. również była zmęczona, ale pomimo tego, siedziała ze mną przy stoliku. B. biegała niczym sarenka, próbując wszystko ogarnąć. Jej tata miał nas odwieźć na lotnisko.

Było cholernie zimno, zrobił się lekki przymrozek, a mgła utrudniała prowadzenie samochodu.

Na lotnisku panował spokój - odprawa przebiegała bardzo sprawnie - nie było wielu ludzi. Niestety, dostaliśmy miejsca po prawej stronie samolotu, więc nie mogliśmy obserwować wschodu słońca. Wszystko ma jednak swoje plusy i minusy - po wschodzie mogliśmy obserwować ląd, bez obawy o utratę wzroku. Widoki były cudowne! Tysiące wysepek na tle niebieskiego morza dawało niezwykły efekt. Lądując, mogliśmy podziwiać samotne góry otaczające stolicę Krety - Heraklion.

Wyszedłem z samolotu. Było gorąco! Pierwsze, co rzuciło się w oczy, to wygląd lotniska - było bardzo małe. W łazienkach nie zamykały się drzwi, a większość komunikatów nadawanych przez głośniki była w języku greckim. Za to autobus, którym mieliśmy dojechać do kurortu był już wygodny, duży i klimatyzowany.

Grecy słyną z tego, że lubią parkować byle gdzie i byle jak, stąd nasz autobus dosłownie o centymetry mijał zaparkowane pojazdy. Co ciekawe, niektóre samochody stały na skrzyżowaniach, lub zaraz przy ścianach budynków, w taki sposób, że dotykały lusterkami muru.

Jechałem z B. i trzymałem Ją za rękę. Co chwilę oglądaliśmy okolicę. Droga prowadziła wzdłuż morza, przez co mieliśmy wspaniałe widoki. Jakież było nasze zdziwienie, gdy autobus niespodziewanie skręcił w bardzo ciasną i stromą uliczkę. Od tej pory miałem wrażenie, że pojazd ocierał się o samochody. Po chwili wszystko się wyjaśniło - kierowca podjechał pod jakiś hotel i wysadził część turystów. Zawrócił autobus niemal obracając go w miejscu i udał się w stronę drogi głównej. Gdzieś, w wąskiej uliczce, przejazd zablokowały zwisające ze ściany kwiaty. Co zrobił kierowca? Wysiadł z autobusu i zerwał wszystkie kwiaty. Mieliśmy ubaw po pachy. Biedny właściciel poświęcił pewnie mnóstwo czasu na pielęgnację tych kwiatów.

To nie koniec przygód z szalonym kierowcą. Kierowca miał nas wysadzić obok naszego hotelu. Wysadził nas w... bliżej nieokreślonym miejscu. Autobus odjeżdża, a my nie widzimy żadnego hotelu! Za naszymi plecami piękna plaża, a przed nami zaorane pole w kolorze krwisto czerwonym. Podeszliśmy do jakiejś knajpki i zapytaliśmy o drogę. Właściciel powiedział, że nasz hotel znajduje się 200m dalej.

Hotel był szeregiem domków ustawionych blisko siebie. Wszystkie zabudowania otoczone były murem, a jedyne wejście prowadziło przez hotelowy bar. Zamieniliśmy kilka słów z Panią barmanką, wzięliśmy klucz i poszliśmy do naszego pokoju, mijając po drodze całe stado kotów.

Koty na Krecie są poważnym problemem, ich rozmnażanie nie jest niczym kontrolowane, a ludzie chętnie je dokarmiają. Ja i B. lubimy koty, ale widząc taką ich ilość, stwierdziliśmy, że nie będziemy się kąpać w hotelowym basenie.

Gdy tylko weszliśmy do pokoju, położyliśmy się na łóżku i zasnęliśmy. Długa podróż, upał i brak snu zrobiły swoje. Przez 3 godziny spaliśmy przytuleni do siebie, nie reagując na żadne czynniki. Te kilka godzin wystarczyło by wypocząć. Po przebudzeniu, w naszych głowach była tylko myśl o spacerze wzdłuż plaży. Pierwszy raz w życiu widziałem z bliska morze i pierwszy raz w życiu miałem okazję zanurzyć w nim stopy - to wspaniałe uczucie! B. patrzyła na mnie, obserwując moją reakcję, a ja cieszyłem się jak dziecko.

Plaża była przepiękna,  a woda bardzo ciepła i krystalicznie czysta. Ludzie korzystali z dobrodziejstw słońca. Co ciekawe, wiele kobiet opalało się bez biustonoszy.

Wieczorem miała być kolacja. W cenę posiłku wliczone były przystawka, danie główne i deser. B. wybrała coś normalnego, a ja nie mogłem oprzeć się pokusie, by wziąć któreś z regionalnych dań. Mój wybór padł na Moussakę. Była pyszna. To chyba najlepsze greckie danie.

Po sytej kolacji wróciliśmy do naszego pokoju i tam spędziliśmy resztę wieczoru.
Poniedziałek
Bardzo przyjemnie obudzić się ze świadomością, że nie trzeba iść do pracy - zwłaszcza, jeśli jest to poniedziałek. Wstaliśmy i bez szczególnego pośpiechu udaliśmy się do naszej hotelowej tawerny.

Śniadania nie powalało. Ser był w miarę normalny, za to szynka, mleko, kawa, herbata, czy nawet chleb były wątpliwej jakości. Co gorsze - każdego dnia, śniadania były takie same.

Po posiłku, udaliśmy się na plażę. Na razie tylko spacerowaliśmy wzdłuż wybrzeża, szukając miejsca na leżakowanie. Nie trwało to długo, bo około południa zaplanowane było spotkanie z rezydentem z biura podróży.

Pan rezydent był bardzo miły. Odpowiedział na wszystkie pytania i udzielił ważnych wskazówek. Skrupulatnie zanotował informację o kierowcy autobusu i obiecał, że opisana sytuacja już się nie powtórzy.

Nastał moment, gdy mogliśmy nacieszyć się urokami lata. Na krecie panował upał. Leżeliśmy na plaży, od czasu do czasu chłodząc nasze ciała w morzu. Wziąłem ze sobą książkę, ale "Boska Komedia" Dantego nie była najlepszym wyborem... Szybko zrezygnowałem z czytania.

Po południu zrobiliśmy zakupy. Było strasznie drogo! Przykładowo, za małą puszkę szprotek, zapłaciliśmy ponad 2 euro. Swoją drogą, szprotki były przepyszne!
Wtorek
Pobudce towarzyszyło nieprzyjemne swędzenie. Poprzedniego dnia trochę nas przypiekło. Na szczęście nie na tyle, by nie móc kontynuować opalania. Niestety, nie było już tak spokojnie jak w poniedziałek. Od lądu wiał silny wiatr. Temperatura wciąż była wysoka, więc nie zastanawiając się długo, poszliśmy na plażę. Próbowałem zrobić dla B. zamek z piasku, ale wiatr znacznie utrudniał budowę.

Gdy leżenie zaczynało się nudzić, wchodziliśmy do wody i walczyliśmy z falami. To było bardzo przyjemne! Wiatr sprawiał, że nie chciało się wychodzić z ciepłego morza. Było już całkiem późno, gdy zdecydowaliśmy się wrócić do hotelu. Pogoda zaczęła się pogarszać, ale kolacja poprawiła nam humor.

Tego dnia przekonaliśmy się, że Grecy robią najgorsze cappuccino na świecie! Nie dość, że drogie, to jeszcze z bitą śmietaną zamiast pianki. Ohyda! Wtedy jednak nie wiedzieliśmy jeszcze, że jest coś gorszego...
Środa
Było brzydko. Zrobiło się chłodno, wiał porywisty wiatr. Podjęliśmy decyzję, że jedziemy do Heraklionu i do Knossos.

Za naszą wioską znajdował się przystanek, na którym zatrzymywały się autobusy jadące do stolicy. Było całkiem nieźle - wolne miejsca, klimatyzacja i stosunkowo tani bilet. Za 2.5 euro przejechaliśmy ponad 20km.

W okolicach portu przesiedliśmy się na kolejny autobus. Przez okna obserwowaliśmy miasto. Poza wybrzeżem, nie było w nim nic magicznego. Panujący na ulicach chaos, skutecznie odstraszał od samodzielnych podróży samochodowych. Stojący na poboczu policjanci ignorowali zatrzymujące się i trąbiące samochody. Ludzi starali się nie przechodzić przez jezdnie, a gdy już musieli, to nie czekali na światła - przebiegali gdy tylko nadarzyła się okazja.

Przejazd przez miasto był straszny. Korki i strome uliczki, sprawiły, że do Knossos jechaliśmy ponad godzinę. Przed wejściem do pałacu ciągnęła się wielka kolejka. Każda wolna przestrzeń była zabudowana sklepikami. Całe szczęście, że za bramą było trochę spokojniej. Przyznam szczerze, że nigdy w życiu nie widziałem tak dużych ruin. Świadomość tego, że budowla ma ponad 3,5 tys. lat była dodatkowo pociągająca. Przez chmury zaczęło przedzierać się słońce...

Na zwiedzanie poświęciliśmy około 2 godziny. Po pewnym czasie chodzenie zrobiło się uciążliwe, a kolejne budynki wydawały się być takie same.

Wracając, wysiedliśmy na jednym z przystanków. Tak się złożyło, że trafiliśmy w okolice "centrum", które przypominało raczej losowo wybraną ulicę starego miasta w Moim Mieście. Poza fontanną, nie było niczego interesującego. Zjedliśmy lody i wybraliśmy się na krótki spacer. Przypadkowo odkryliśmy wąską uliczkę prowadzącą w stronę wybrzeża. Widok był wspaniały, a wiejąca na nasze twarze bryza napawała nas radością. Nie ma słów, by wyrazić co wtedy czuliśmy i widzieliśmy. Po prostu było niezwykle.

Około godziny 16. byliśmy przy dworcu portowym. W supermarkecie zaopatrzyliśmy się w żywność, a po zakupach załatwiliśmy bilet na autobus. W tym momencie poznaliśmy kolejną cechę Greków - brak jakiejkolwiek organizacji. Na dworcu panował chaos. Co chwilę wychodził jakiś facet i krzyczał gdzie jedzie. Na nasz autobus sprzedano kilka razy więcej biletów niż maksymalna ilość miejsc w autobusie. Sam nie wiem w jaki sposób udało nam się wrócić.

Obładowani zakupami, wróciliśmy do pokoju. Czas mijał bardzo szybko, a kolejną rzeczą którą pamiętam była kolacja. Znowu było pyszne jedzenie!
Czwartek
Słońce wciąż było schowane za chmurami. B. od rana robiła smutne miny, więc zaproponowałem wycieczkę.

Po śniadaniu ruszyliśmy w drogę. Naszym celem było Hersonissos. Poruszaliśmy się wzdłuż wybrzeża, obserwując wzburzone morze. Trochę się wkurzałem, bo B. robiła setki zdjęć, zatrzymując się co kilka metrów.

Po przejściu paru kilometrów, droga odbijała od wybrzeża, stromo idąc w górę. Bardziej przypominała tunel niż drogę, po obu stronach znajdowały się wysokie mury. To dość niebezpieczne, bo na zakrętach widoczność była bardzo ograniczona.

Doszliśmy do miejsca, które ciężko jednoznacznie zaklasyfikować jako wioska. Była to raczej namiastka woski, albo jakiś przysiółek. Najciekawsze punkty w tym rejonie to sklep z pamiątkami i restauracja. W restauracji wypiliśmy jedyną normalną kawę w całej Grecji!

Nie zdecydowaliśmy się pójść dalej. Droga rozwidlała się w różne strony, a grecka mapa nie nadawała się do wybrania kierunku. Postanowiliśmy wrócić.

Co prawda, było za zimno na kąpiel, ale chodzenie wzdłuż linii morza, z zanurzonymi w wodzie nogami było całkiem fajne.

W hotelu czekała nas niemiła niespodzianka - woda pod prysznicem była zimna. Rozumiem, że głównym źródłem ciepłej wody są kolektory, ale w takie zimne i pochmurne dni powinni włączać jakieś dodatkowe ogrzewanie. Niestety pani na recepcji powiedziała: "no sun, no water". Trzeba było wziąć zimny prysznic.
Piątek
Kolejny poranek i kolejne rozwiane nadzieje o pięknej pogodzie. Jak zwykle, o 9.30 wybraliśmy się na śniadanie. Jakież było nasze rozczarowanie, gdy zobaczyliśmy, że panie z obsługi wynoszą jedzenie. Zapytaliśmy recepcjonistkę o co chodzi. Ta odpowiedziała, że śniadanie wydawane jest do godziny 9.30. To ciekawe - zawsze jedzenie było zabierane o 10. Dlaczego więc tym razem było inaczej? Ano dlatego, że starsze małżeństwo Niemców, które zawsze z nami jadło, tym razem postanowiło zjeść wcześniej... Błogosławiony naród, czy jak? Ot kolejny minus dla Greków.

Nie pozostawało nic innego jak zrobić zakupy i samodzielnie przygotować jedzenie. Brak hotelowego śniadania wynagrodziłem sobie kolejnego i jeszcze następnego dnia, kiedy to zjadłem potrójne porcje. Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie. Cudowanie było zachowywać się jak prawdziwy, stereotypowy Polak.

Na morzu panował niemal sztorm, więc podjęliśmy kolejną próbę udania się do  Hersonissos, tym razem inną drogą, z dala od cywilizacji, kurortów i turystów.

Za naszą wioską, ruszyliśmy wzdłuż mało uczęszczanej, wąskiej dróżki, cały czas idąc w głąb wyspy. Po obu stronach drogi roztaczały się piękne sady oliwne. Najwyraźniej było już dawno po zbiorach, bo pojedyncze oliwki, które pozostały na drzewach, zupełnie wyschły.

Poza drzewami, trawą i systemem nawadniającym, w okolicy było mnóstwo pustych, ślimaczych muszelek. Zadziwiające jest to, że wśród tych wszystkich muszelek nie było ani jednego żywego ślimaka. Był to widok jedyny w swoim rodzaju! Gdzieniegdzie, od muszelek, ziemia miała biały kolor.

Domy mijaliśmy rzadko, a wszystkie wyglądały tak samo - były w budowie. Otóż Grecy to ludzie, którzy lubią kombinować. Ich prawo mówi, że nieruchomości będące w budowie nie podlegają opodatkowaniu, więc wszystkie domy są w budowie, z każdego wystają metalowe pręty. To nie przeszkadza temu, by mieszkać w takich budynkach. Znając takie fakty, można zrozumieć dlaczego Grecja pogrążona jest w kryzysie.

Zbliżaliśmy się do małej wioski - Agriany. Ta miejscowość kompletnie mnie zauroczyła, to chyba najpiękniejsze miejsce, które miałem okazję zobaczyć na Krecie. Agriana to maleńka wioska zewsząd otoczona plantacjami oliwek. W wiosce znajdują się dwie cerkwie - przy czym jedna jest w budowie. To najdziwniejsza konstrukcja na świecie! Na dole wszystko jest w stanie surowym - nie ma okien, drzwi, nawet ścian. Konstrukcję podtrzymują betonowe pale. Góra jest wykończona, są nawet witraże. Tylko Grecy mogli wpaść na pomysł budowania cerkwi od góry.

Agriana ma swój niezwykły klimat. Panuje tam zupełna cisza, nie słychać nawet ptaków. Uliczki są wąskie i zupełnie puste. Tylko przed jednym domem siedziały dwie starsze panie i bacznie nas obserwowały. Czuliśmy się, jakbyśmy przechodzili przez kontrolę radarową, a przy okazji, swoją obecnością zaburzali naturalny porządek i codzienność. Gdzieś po lewej stronie znajdowała się lokalna knajpka, której jedynym rezydentem był właściciel. Miałem wrażenie, jakbym był tysiące kilometrów od cywilizacji. Turyści, morze i kurorty momentalnie przestały istnieć.

Kilkaset metrów dalej było coś niesamowitego - stary, wąski, metalowy most. Najdziwniejsze było to, że pod mostem znajdował się bardzo głęboki wąwóz, na dnie którego przebiegała jedyna na Krecie autostrada. To wręcz niemożliwe, że kilkanaście metrów przed mostem nie było słychać ani jednego samochodu! Mało tego! Nigdzie nie było widać zejścia do tej autostrady, a z samego mostu roztaczał się przepiękny widok na okoliczne góry. Żałuję że nie poszliśmy w ich stronę.

Udaliśmy się na wschód, licząc, że dróżka którą podążymy zaprowadzi nas do wyznaczonego celu. Minęliśmy olbrzymią, starą opuncję, droga prowadziła w głąb kolejnego sadu.

Tym razem roślinność była bardziej zróżnicowana. Poza oliwkami, gdzieniegdzie znajdowały się cytrusy albo winogrona. Pierwszy raz w życiu miałem okazję zobaczyć tak wielkie owoce winogron.

Okolica zrobiła się mniej przyjazna. Przy każdej posiadłości rezydował pies. Nie były to pieski wielkości kaczki, ale potężne wilczury. Co kilkaset metrów B. odruchowo odskakiwała od ogrodzenia, przestraszona szczekaniem.

Droga wydawała się ciągnąć w nieskończoność, a my robiliśmy się głodni i zmęczeni. Gdy doszliśmy do skrzyżowania, uświadomiliśmy sobie, że Greckie mapy nadają się jedynie jako papier toaletowy. Wg mapy powinniśmy być w  Hersonissos, a w rzeczywistości byliśmy pośrodku niczego. Droga była bardziej ruchliwa, budynków było nieco więcej, ale nic nie wskazywało na to, by miejsce, w którym się znaleźliśmy, miało jakąkolwiek nazwę. Dla pewności przeszliśmy kilkaset metrów w każdą ze stron, ale to działanie nie miało żadnego wpływu na otaczający nas krajobraz.

Podjęliśmy decyzję - czas na powrót! To zadanie tylko z założenia wydawało się łatwe. Pójście tą ścieżką, którą przyszliśmy byłoby zbyt czasochłonne, a odkrywanie nowej trasy to duże ryzyko. Czy się opłaciło? Myślę że tak! Przeszliśmy kawał drogi, ale mieliśmy okazję zobaczyć kilka bardzo greckich rzeczy, np. zarastający kaktusem przystanek.

Jakaż była ulga gdy zobaczyliśmy drogowskaz z nazwą naszej miejscowości! Zmęczeni i szczęśliwi, przyczołgaliśmy się do naszego hotelu, by wziąć prysznic i zjeść kolację.
Sobota
To już końcówka naszej wycieczki. Tak, jak sobie obiecałem, zjadłem obfite śniadanie. Potem był spacer i Kawa w centrum naszej wioski.

Nie mogliśmy podjąć decyzji co do miejsca, w którym wypijemy kawę, baliśmy się, że znowu dadzą nam coś co nawet nie przypomina kawy. Po długim czasie poszukiwań usiedliśmy w przyjaźnie wyglądającej knajpce, z dużym tarasem. Potem pojawiły się wątpliwości:
  1. Pan kelner był sympatycznym staruszkiem z dużym wąsem. Po głosie można było stwierdzić, że pewnie dużo pije, ale facet był otwarty i uśmiechnięty.
  2. Pan kelner był Grekiem, więc kawa też będzie grecka...
B. zamówiła cappuccino a ja postanowiłem dowiedzieć się jak smakuje kawa po grecku. Tak jak się można domyślić - oba napoje były ohydne. W cappuccino jak zwykle była bita śmietana, a kawa po grecku to drobne fusy wymieszane z wodą. Nie dało się tego wypić ani zjeść, pomimo,  że dostałem filiżankę wielkości śliwki. Cóż, Grecy nie potrafią robić dobrych kaw, win zresztą też...

Chwilę później spacerowaliśmy wzdłuż morza. To był nasz ostatni dzień na Krecie, więc chcieliśmy jeszcze na chwilę zanurzyć nogi w słonej wodzie. Minęło kilka godzin, a my spacerowaliśmy tam i z powrotem. Wieczorem, po kolacji, udaliśmy się na zakupy.

Na pamiątki wydaliśmy resztę pieniędzy, które posiadaliśmy. Byłem zadowolony z zakupów, wiedziałem, że gdy przyjadę do domu i rozdam prezenty, wszyscy będą się cieszyć.

Wróciliśmy do naszego apartamentu i dość szybko zasnęliśmy. Rano trzeba było wstać i spakować się.
Niedziela
Ostatnie śniadanie na wyspie również było duże. Po posiłku oddaliśmy klucz, pożegnaliśmy się z obsługą i wyszliśmy na drogę.

Czekaliśmy na autobus, jednak zamiast autobusu przyjechała taksówka. Kierowca zapakował nasze bagaże i ruszyliśmy w stronę Heraklionu, po drodze zatrzymując się przy innym hotelu, by zabrać jeszcze dwie osoby.

Pasażerami byli starsi małżonkowie ze Śląska - stereotypowi Polacy. Podczas, gdy my pojechaliśmy odpocząć, oni narzekali na zbytnią ciszę. Chwalili się luksusowym hotelem i pytali o to, co robiliśmy podczas urlopu. Kobieta pytała nas o Konssos. Powiedziała, że wynajęli samochód i byli pod samym pałacem, ale jakiś Niemiec powiedział, że nie ma tam nic ciekawego, więc postanowili nie wchodzić. Myślałem, że padnę ze śmiechu.

Na szczęście, na lotnisku udało się nam zgubić rozgadane małżeństwo. Zgubiliśmy też naklejkę na bilet, co spowodowało pewne problemy formalne, aczkolwiek nie minęło dużo czasu i znaleźliśmy się na pokładzie samolotu.

Siedząc w fotelu robiłem podsumowanie całej wycieczki. Myślałem o tym, co czeka mnie po przyjściu do pracy, o tym jaka jest pogoda w Polsce i o planach na przyszłość. Moje myśli przerwał nieprzyjemny dźwięk z drugiej strony samolotu. Jakiś facet postanowił oglądać film na swoim laptopie. Cieszyłem się, że podróż nie potrwa już długo. Z irytujących rzeczy zostały jeszcze oklaski podczas lądowania i pośpiech pasażerów zaraz po wylądowaniu.

Z lotniska odebrał nas tata B. U rodziców B. zjedliśmy obiad i trochę się przepakowaliśmy. Wieczorem pojechaliśmy do Mojego Miasta.

W busie było bardzo tłoczno. Nic jednak nie przebiło pijanego faceta z tłustymi, jasnymi włosami. Facet, po wejściu do busa zaczął rozmawiać przez komórkę:

- ...ale słoneczko, jak Cię bardzo przeeeeepraszam no.... Jadę już do Ciebie. Bo kurdę, ja Ciebie proszę, cały dzień straciłem! Wyobraź sobie że pociągiem jedzie się dwa razy dłużej niż busem! No i dojechałem, spotkałem się z kolegami, wypiiiiiliśmy trzy piwa, cztery, no! Może pięć....Ale nie złość się cukiereczku, ja zaraz tam będę. Może wypijemy jakieś winko? co? Jak to nie chcesz?...

I tak właśnie wyglądała cała rozmowa. Później facet zadzwonił do jakiegoś kolegi:

- Słuchaj, to jakieś nieporozumienie jest! Cztery godziny jechałem w tamtą stronę! To jakiś absurd...No, tak. Wyyyypiliśmy jakąś wódeczkę, martini, czy jakieś takie dziwactwa. Gdzie mam Ci przelać tą kasę? Wysłać? To daj adres, zapamiętam....

B. śmiała się już bez skrępowania. Facet nie zdawał sobie sprawy, że wszyscy w busie podsłuchują jego rozmowę.

Po godzinie, byliśmy w Moim Mieście. Tak zakończyła się wycieczka.

1 komentarz:

  1. OK, to bylo krotkie sprawozdanie - to teraz prosimy o pelne.

    OdpowiedzUsuń

Dziękuję za zainteresowanie moim blogiem :)